Wyobraź sobie, że wracasz do domu po ciężkim dniu pracy, otwierasz skrzynkę na listy, a tam - rachunek za prąd. Czytasz, analizujesz i nagle dociera do Ciebie brutalna prawda: ponad 45% tej sumy to opłaty stałe. Zużyłeś trochę prądu, ale płacisz jak za całonocne oświetlanie stadionu narodowego. Czujesz się oszukany? Witaj w rzeczywistości polskiego rynku energetycznego, gdzie możesz zmienić sprzedawcę, ale nie uciekniesz przed swoim panem - dystrybutorem energii.
Polska została podzielona niczym feudalna mapa na pięć wielkich lenien energetycznych: PGE, Tauron, Energa, Enea i Innogy. Każda z tych firm rządzi swoim terenem niczym dawny pan na włościach. Chcesz zmienić dystrybutora? Przykro mi, nie możesz. Jesteś przywiązany do swojego rejonu tak samo jak dawniej chłop do ziemi. I możesz sobie nawet zamówić energii z fotonowego Bangladeszu, ale i tak zapłacisz daninę swojemu lokalnemu energetycznemu landlordowi.
Chcesz oszczędzić? Proszę bardzo. Możesz porównać oferty sprzedawców, ale ceny energii różnią się tak bardzo, że możesz je zauważyć dopiero przez mikroskop księgowego - czwarty znak po przecinku, prawdziwa rewolucja cenowa! Tymczasem opłaty stałe, te wszystkie abonamenty, sieciowe, przejściowe, jądrowe i duchowe, są niezmienne niczym podatki w królestwie.
Najlepsze? Nie masz na nie żadnego wpływu. Nie negocjujesz, nie wybierasz, nie buntujesz się - bo i z kim? Infolinie energetyczne są niczym zamkowe wieże - możesz się dobijać, ale strażnicy milczą. Dystrybucja energii to święta ziemia, a Ty jesteś tylko poddaną duszą.
A może by tak chłopski bunt? Może zamienimy lampy na świeczki, lodówki na piwniczki, a czajniki elektryczne na ogniska? Albo po prostu zrezygnujmy z rachunków i zacznijmy pisać petycje do króla Energetyki? Niestety, chłop ze słupa nie zejdzie, dopóki nie powstanie nowy ustrój.
Na razie pozostaje nam co miesiąc z pokorą płacić pańszczyznę energetyczną i liczyć na to, że pan dystrybutor nie wprowadzi nowej opłaty za oddychanie przy żarówce LED.
Amen, bracia i siostry z linii niskiego napięcia.